Islandia: Ziemia Ognia i Lodu - tego mi było trzeba!

Na zdjęciu: Dyrhólaey

    Przyznam szczerze, że w życiu, sama z siebie, nie wybrałabym Islandii na podróż. Ja? zmarzluch, kąpiąca się praktycznie we wrzątku, nawet jeśli wygrałabym ten bilet w Radio Zet - pewnie bym podziękowała. Więc, gdyby nie moja kochana siostra, która się tam przeprowadziła i która akurat miała wolny pokój gościnny, to  ominęłaby mnie jedna z najwspanialszych i najważniejszych dla mnie podróży. Z jednej strony Islandia to jak surowy nauczyciel, który mówi: „Życie nie zawsze jest łatwe, ale jak nauczysz się przyjmować to, co cię spotyka, to staniesz się silniejsza”. Wiedziałam, że to było dokładnie to, czego mi brakowało - odrobina Islandzkiego „kopa”.

Wyobraź sobie, że stojąc w jednym z tych zimowych wiatrołomów, czujesz, jak natura nie chce dać ci żadnej taryfy ulgowej – wszystko jest ekstremalne, wiatr wyrywa z ręki czapkę, a słońce zasłania się chmurami jakby chciało zrobić ci na złość. To dokładnie to, co mówi Islandia: „Nie oczekuj, że będzie łatwo. Tu nie ma wygodnych rozwiązań. Musisz nauczyć się przetrwać”. Islandia uczy, że trudności są nieodłączną częścią życia, ale nie są czymś, czego musisz się bać. Zamiast stawiać opór, jak wiatru, który nie odpuszcza, musisz go przyjąć, znaleźć z nim rytm, zrozumieć, kiedy trzeba iść z nurtem, a kiedy stanąć mocno na nogach. To nie jest łatwe, ale to daje siłę – siłę, która nie pochodzi z wygody, ale z akceptacji napotkanych wyzwań. Więc , choć Islandia to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Wręcz przeciwnie –  pierwsze spotkanie z tą wyspą było jak nieudane randki z Tindera. Jednak po kilku dniach naprawdę czułam się jak nowa silniejsza wersja siebie. I mimo, że moje stopy każdego dnia marzyły o ciepłym łóżku, widoki, które oglądałam, sprawiły, że te małe niewygody stały się tylko drobnymi szczegółami w tej niesamowitej przygodzie.

    Zwykle jestem tą osobą, która zaplanuje każdy krok, każdą atrakcję, każdy kawałek drogi w podróży. Moje wyjazdy to skrupulatnie dopracowane harmonogramy, z listą miejsc do zwiedzenia, godzinami otwarcia, trasami do przejechania. Ale tym razem? Tym razem było inaczej. Może to dlatego, że jechałam do znajomej mi osoby, może bo zwyczajnie zmęczona byciem kierowniczką na pełen etat w życiu, a może po prostu chciałam poczuć się trochę mniej odpowiedzialna, oddać kontrolę i dać się ponieść przygodzie. Tak, tym razem postanowiłam być tą „Passenger Princess” – tą, która siada na miejscu pasażera, rozsiada się wygodnie, popija napój, patrzy przez okno i po prostu… cieszy się widokami.

Wiecie, to zabawne uczucie, bo nagle odkrywasz, jak to jest nie mieć na głowie planu, nie kontrolować każdego kroku. I może właśnie dlatego ten wyjazd był tak wyjątkowy. Oczywiście, były miejsca, które koniecznie chciałam zobaczyć, tym razem to nie planowanie miało największą wartość, ale te wszystkie niespodzianki i spontaniczne przygody, które wyskakiwały na każdym kroku. Czasem najfajniejsze rzeczy dzieją się, kiedy przestajesz trzymać wszystko w sztywnej klatce harmonogramu.

Jedną z takich niespodzianek były samochodowe podróże z dwoma absolutnie zwariowanymi i cudownymi Włochami, których poznałam drugiego dnia, samotnie przemierzając Islandie. To byli ludzie, którzy wprowadzili zupełnie nową energię do mojego wyjazdu – śmiech, pozytywna energia i ciągłe żarty. Chociaż były też momenty, kiedy kurczowo trzymałam się siedzenia pasażera. Ich towarzystwo było jak balsam na moją zmęczoną duszę. . Pamiętam, jak podczas jazdy przez zamarznięte mini jezioro nasz samochód utknął w wyżłobionych przez inne auta tunelach. Dosłownie zamarłam! W głowie miałam jedną myśl: „Utkniemy tutaj! Na tym lodowym odludziu!”. Na szczęście auto było specjalnie przygotowane i posiadało łańcuchy śniegowe, dzięki czemu udało nam się wyjść z tej lodowej pułapki bez większych problemów.

I mimo początkowej niechęci do tego kraju, skutego lodem, to zorza polarna, którą udało mi się zobaczyć pierwszego dnia, zupełnie zmieniła moje podejście. To był moment, który przypomniał mi, że czasem trzeba po prostu dać się ponieść, by zobaczyć coś, czego nie jesteśmy w stanie zaplanować. Takie momenty sprawiają, że zaczynasz wierzyć, że nawet w najciemniejszych chwilach istnieje coś, co potrafi rozświetlić drogę. Więc może warto być zorganizowaną, perfekcyjną planistką, ale czasem też po prostu dać się ponieść i poczuć się, jak ten pasażer, który nie ma pojęcia, gdzie zmierza, ale wie, że każda podróż jest wyjątkowa.



    Wycieczkę po Islandii zaczynam do Dyrhólaey. To jedno z najbardziej zjawiskowych miejsc  znajdujących się na klifie. Jest to najbardziej wysunięta na południe część wyspy, która przyciąga zarówno turystów, jak i fotografów swoją niezwykłą scenerią. Na samej górze, wysoko nad brzegiem, stoi latarnia morska, a widoki, które rozpościerają się po obu stronach, zapierają dech w piersiach. Z jednej strony rozciąga się widok na skaliste łuki, a z drugiej na niekończącą się czarną plażę, która kontrastuje z bijącą po oczach zielenią trawy porastającej wzgórze. To miejsce ma w sobie coś magicznego, jakby natura sama postanowiła tu stworzyć swoje najpiękniejsze dzieło. Ale to nie wszystko, wystarczy, że zjedziesz autem na czarną plażę Reynisfjara, żeby przenieść się do świata Hansa Christiana Andersena Plaża jest wyjątkowa – czarny piasek, wulkaniczne formacje skalne i potężne fale rozbijające się o brzeg. Wśród tych formacji znajdują się bezaltowe kolumny skalne, które według legendy, mają swoją historię sięgającą dawnych czasów. Mówi się, że są to trolle, które zostały zamienione w skały przez wschodzące słońce, ukarane za swoje złe uczynki. Patrząc na te majestatyczne formacje, można poczuć się jakby stało się częścią tej pradawnej opowieści. Wiatr szumi w uszach, fale rozbijają się o czarne skały, a powietrze wypełnia zapach oceanu. Niektórzy mówią, że to właśnie tutaj czują się najmniejsi na świecie, a zarazem najbardziej połączeni z potęgą ziemi, niebem i oceanem. To miejsce daje ci przestrzeń na refleksję, na zatrzymanie się i docenienie  dzikości, która nie tylko przeraża, ale i oczarowuje. Jest w tym wszystkim coś mistycznego, jakby czas w Dyrhólaey zatrzymał się w miejscu, pozostawiając cię na chwilę w  harmonii z naturą.


Tego dnia szybko wróciłam do Reykjaviku, bo zimowe dni na Islandii są krótkie, więc trzeba się spieszyć. Wystarczy chwila nieuwagi, a słońce zachodzi szybciej, niż by się chciało. Zanim zdążę się obejrzeć, mam już tylko kilka godzin dziennego światła. Codziennie muszę wstać o świcie, aby dać sobie większą szansę na wygranie tej nierównej walki z czasem i nadciągającym zmierzchem. Zima na Islandii to czas krótkich dni i małej ilości słońca, zwłaszcza od listopada do stycznia. W Reykjaviku, najkrótszy dzień w roku (około 21 grudnia) ma tylko około 4 godzin dziennego światła. Słońce wschodzi dopiero po 11:00, a zachodzi już o 15:30. W północnych częściach Islandii, gdzie znajdują się jeszcze bardziej odległe miejsca, może się zdarzyć, że przez kilka dni w ogóle nie zobaczy się słońca.
 

    Pierwsza rzecz, jaką zrobiłam po odwiedzeniu Reykjaviku, to udałam się na Tęczową Ulicę, czyli Skólavörðustígur. Wśród szarych, zimowych budowli ulica ta nadawała pozytywny akcent, rozświetlając miasto swoim barwnym chodnikiem. Ulica była pełna energii, jakby chciała powiedzieć: „Tu nie ma miejsca na szarość!”

Po tej kolorowej podróży udałam się na kawę do Café Babalú, które mieści się w pomarańczowym, pstrokatym domku. Przez surowy klimat Islandczycy szukają kolorów, by rozświetlić swoje życie w szare dni. Café Babalú okazało się być najbardziej pstrokatym miejscem, jakie można znaleźć w całym Reykjaviku. Wnętrze było pełne starych babcinych foteli, takich, które mogłyby opowiedzieć niejedną historię. Zwisające żyrandole, które delikatnie rzucały ciepłe światło na pomieszczenie, dodawały miejsca przytulności, ale też nieco szalonego charakteru. Ściany były pokryte mnóstwem obrazów – każdy inny i każdy wyjątkowy. W jednym kącie wisiała stara mapa Islandii, w innym abstrakcyjny obraz w żywych kolorach. Czułam się jakbym znalazła się w centrum jakiejś artystycznej oazy, pełnej osobowości i historii. Podróżując po Reykjaviku, zaczęłam dostrzegać, jak w tej szarości tutejsi ludzie odnajdują swoją kreatywność, przenosząc barwy na ulice, na budynki i do wnętrz swoich domów. Tam, gdzie natura bywa surowa, człowiek stara się ją przełamać kolorem, poczuciem humoru i twórczym podejściem. Może to właśnie dlatego w Islandii tak wiele jest baśni, legend i opowieści, które wyrastają z tej samej potrzeby nadania sensu nieprzewidywalnym, trudnym warunkom, jakie ta ziemia stawia przed człowiekiem.

 Istnieje przekonanie, że niektóre miejsca w Reykjaviku i okolicach są zamieszkiwane przez elfy. Istnieją nawet „mapy elfów”, które wskazują miejsca, gdzie żyją te magiczne istoty. Jednym z najbardziej znanych miejsc związanych z elfami w Reykjaviku jest Elliðaey, wyspa na południu Islandii, która słynie z licznych legend o ukrytych mieszkańcach. Mówi się, że elfy żyją w tej okolicy, a ich obecność jest wyczuwalna, zwłaszcza w miejscu, gdzie znajdują się rzeki, jaskinie i malownicze góry. Wiara w elfy nie jest tylko folklorem – w Islandii traktuje się ją bardzo poważnie, a szacunek do tych istot odgrywa dużą rolę w codziennym życiu. Na przykład, kiedy budowane są nowe drogi lub infrastruktura, Islandczycy często organizują specjalne konsultacje z „specjalistami od elfów”, którzy określają, czy w danym miejscu mogą żyć magiczne istoty. Jeśli tak, to władze starają się zmienić trasę budowy, aby nie zakłócać ich „spokoju” i nie ingerować w ich świat.

    Następnego dnia, ubrana na cebulkę — w kalesonach, czapce, butach śniegowych i narciarskich rękawicach — dotarłam do Gullfoss Waterfall Lookout. Wodospad majestatyczny, z hukiem spadającej wody, był jeszcze bardziej imponujący niż na zdjęciach w internecie. Na Fabio i Giovanniego trafiłam — później przy gejzerze Stokkur, a drugi raz przy wodospadzie Bruararfoss. Tak jakby wszechświat chciał mi powiedzieć, że nie muszę wszystkiego przeżywać sama, że czasami warto po prostu zaufać przypadkowi.


Tak więc, wspólnie postanowiliśmy, że w jutrzejszą podróż do Seljalandsfoss wyruszymy razem. Oczywiście, moja siostra, która zna mnie doskonale, nie była zaskoczona faktem, że poznałam jakichś "randomowych" ludzi, z którymi będę zwiedzała Islandię. Tak na serio, ja w podróży nigdy nie szukam towarzystwa. Nie jestem zamknięta na ludzi, ale też nie zmuszam się do szukania kompanów na siłę. Oni zawsze jakoś sami się znajdują. A może to moja podróżnicza natura, lub  skłonność do spotykania ludzi, którzy również podążają własną drogą? Może to ta magia samotnych podróżników, którzy z pasją eksplorują świat, ale nie boją się dzielić tej podróży z innymi, kiedy los ich złączy? Kiedy podróżujesz sam, często trafiasz na ludzi, którzy mają podobną wolność w sobie. Takich, którzy w podróży szukają nie tylko krajobrazów, ale zwyczajnej rozmowy, bez zbędnej technologii. I chyba właśnie o to chodzi w podróżach – o to, że nie musisz ich przeżywać sam, że świat daje ci przestrzeń na to, by dzielić się doświadczeniami, a przy tym zachować swoją niezależność. Ta równowaga między samotnością a spotkaniami z innymi idealnie do mnie pasuje.

 Seljalandsfoss to jeden z najbardziej spektakularnych i rozpoznawalnych wodospadów Islandii, który zachwyca nie tylko swoją wysokością, ale także unikalną możliwością, jaką daje – możesz przejść za wodospad! Zlokalizowany na południowym wybrzeżu wyspy, ma wysokość około 60 metrów i spada z klifu na rzekę Seljalandsá.

To miejsce jest wyjątkowe, ponieważ nie tylko oferuje wspaniały widok na wodospad z przodu, ale również daje możliwość przejścia tuż za nim, co stwarza niezapomniane wrażenie – stoisz za wodną kurtyną, a wszystko wokół ciebie jest osłonięte deszczem z wody. Seljalandsfoss, otoczony malowniczymi, zielonymi krajobrazami, często jest jednym z pierwszych przystanków w podróży po Islandii, zwłaszcza na tzw. Złotym Kręgu. W okolicy znajduje się również kilka innych pięknych wodospadów, jak Skógafoss czy Gljúfrabúi, który znajduje się tuż obok. Koniecznie skorzystajcie z dostępnej platformy widokowej przy wodospadzie! To doskonały punkt, który pozwala podziwiać ten niesamowity cud natury z różnych perspektyw.

Wrócę, jeszcze na chwilę do gejzerów Geysir i Stokkur. Dwa jedyne aktywne gejzery na terenie Europy? Tak, to trzeba zobaczyć. Od nazwy Geysir wzięła się nazwa ogólna gejzer nadawana tego typu podziemnym źródłom. Stokkur jest największym gejzerem na Islandii, wybucha co kilka minut na wysokość do 30 metrów. Niesamowite prawda? 


No dobrze ja i moi amici ruszyliśmy podążając szlakiem serialu Gra o Tron. Góra Kirkjufell wzięła swoją nazwę od islandzkiego słowa „kirkja”, które oznacza kościół, ponieważ jej kształt przypomina wieżę kościelną. Kirkjufell zyskał międzynarodową sławę dzięki swojemu pojawieniu się w popularnym serialu „Gra o Tron”, gdzie stał się tłem do scen rozgrywających się na Północy, w krainie Za Murem. To sprawiło, że stał się on jeszcze bardziej kultowym miejscem na mapie Islandii, a jego charakterystyczny wygląd stał się symbolem islandzkich krajobrazów.

Kirkjufell  na mnie zrobiła ogromne wrażenie. Zresztą, każdy kawałek tej niesamowitej wyspy miał w sobie coś, co trudno było opisać słowami. Każdy zakręt drogi, każdy wulkan, każda mgła, która spowijała okoliczne góry – wszystko to było w tej krainie kontrastów -zaskakujące , oszałamiające niesamowite. 

    Nie mogłam doczekać się, aż wrócę do siostry na kolację i opowiem jej o wszystkim, co widziałam. Później zamierzaliśmy udać się do Sky Lagoon, bo jak tu nie odpocząć po całym dniu pełnym emocji? Zasłużony relaks i w końcu  trochę czasu spędzonego razem. Sky Lagoon to naprawdę magiczne miejsce, a cena wejścia 350 zł, w pełni odzwierciedla doświadczenie, które oferuje. Już samo wnętrze jest niesamowicie luksusowe, gdzie każdy detal ma na celu zapewnienie ci komfortu i relaksu. Jednym z najbardziej wyjątkowych pomieszczeń jest sauna z przepięknym widokiem na morze – nie ma nic bardziej kojącego niż ciepło sauny i chłodny ocean tuż za oknem. Do tego dochodzi bar na terenie term, gdzie można zamówić piwo i delektować się widokiem. A zachody słońca! Idealne do uchwycenia na zdjęciach (choć bądźmy realistami, żadne zdjęcie nie odda tej atmosfery). Spędzenie tego czasu w takim miejscu z siostrą i bliskimi przyjaciółmi to prawdziwe hygge. Warto podkreślić, że Sky Lagoon bije na głowę Blue Lagoon, która bywa trochę przereklamowana. To miejsce jest bardziej kameralne, z intymną atmosferą i z widokiem, który sprawia, że nie chcesz wyjść z wody. Zdecydowanie polecam to przeżycie każdemu, kto szuka relaksu w naprawdę wyjątkowym otoczeniu! 

Ciekawostka: Do najbardziej zagadkowych atrakcji Islandii należy wrak samolotu Dakota C-117, który od 1973 roku leży na położonej na południu wyspy czarnej plaży Sólheimasandur. Dojazd do wraku: Aby dotrzeć do tego miejsca, należy przejść kilka kilometrów przez plażę Sólheimasandur (ok. 4 km w jedną stronę), ponieważ samochody nie mogą tam wjechać. Alternatywnie, można skorzystać z kursującego tam autobusu, który regularnie dowozi turystów bezpośrednio pod wrak. Jest to dość popularna atrakcja, więc na plaży można spotkać innych turystów, szczególnie w sezonie letnim. Warto pamiętać, że trasa przez plażę może być dość wietrzna i wymagająca, dlatego należy się odpowiednio przygotować na spacer.



Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Włochy: Bergamo, Mediolan, Lecco i jezioro Como czyli jedź, módl się i pomóż dopiąć się w dżinsy

Majorka oh-oh-oh That's Mallorca 2024: Wyspa Słońca, Plaż i Grzybów

Majorka w Styczniu 2024- oh-oh-oh That's Mallorca